Przyjście na świat w Korei



Wody

Cały bagaż spakowany, ja ubrana i gotowa do drogi. Sprawdzam raz jeszcze, czy wszystko wzięłam. Ręczniki, pościel, ścierki do sprzątania, kilka innych drobiazgów na wymianę. Kolejny gość przyjeżdża do mojego guesthouse'u już za trzy godziny, więc muszę się pospieszyć. Z zamyślenia wyrywa mnie telefon. Okazuje się, że klient, który właśnie opuścił Seoul BLISS'Inn przez przypadek zabrał ze sobą ruter WiFi - właśnie jest w drodze do Busan. Próbuję zorientować się, jak najszybciej odzyskać urządzenie. Po chwili wysyłam roztargnionemu gościowi odpowiednią informację, po raz kolejny dziękując w duchu za koreański poziom usług, który pozwala mi na odzyskanie zguby jeszcze tego samego dnia. Woo Young w drodze do domu będzie musiał po prostu odebrać ruter ze stacji pociągowej na Seoul Station.

Wybija godzina 17.00. Biorę klucze do samochodu, na ramię zarzucam wszystkie torby. Nagle między nogami czuję rozlewające się ciepło. Już wcześniej kilka razy zdarza mi się upływ jakichś cieczy, uroki ciąży, więc nic sobie z tego nie robię. Na wszelki wypadek jednak sprawdzam - niewielka ilość lekko różowawej cieczy. Wysyłam zdjęcie do swojej położnej, gdy nagle wylewa się ze mnie o wiele więcej. Odchodzą mi wody. Jest 16 września, godzina 17:02. Dwa dni przed terminem.

Siedzę na toalecie i próbuję zebrać myśli, które wirują każda w swoją stronę. Woo Young w pracy, do guesthouse'u niedługo dotrze zatrudniona przeze mnie sprzątaczka, muszę dostarczyć jej świeżą pościel, nowy gość w drodze, trzeba odebrać ruter... a ja rodzę. Nie mam jeszcze skurczów, więc położna radzi mi spokojnie się spakować, coś zjeść, wykąpać się i przyjechać do ośrodka razem z Woo Youngiem. Woo Young, wyraźnie zaaferowany, namawia mnie, żeby jego mama zabrała mnie prosto do szpitala. Trochę deliberujemy, już teraz oboje w totalnej gorączce rozedrganych myśli, aż w końcu udaje mi się podewziąć decyzję - proszę teściową, żeby raczej zajęła się guesthouse'em. W oczekiwaniu na Woo Younga pakuję resztę rzeczy do szpitalnej torby i biorę przysznic, po którym zabezpieczam się w kroku foliówką. Nachodzi mnie ochota na jajecznicę na bekonie i cebuli. Zaczynam pichcić.


Kimbab

Jestem spokojna, tak jakby nie chodziło o mnie. Patrząc na zachodzące słońce i róże rozpływające się po granatowiejącym niebie odczuwam jakąś nostalgię za tym, co już za krótką chwilę będzie dla mnie na zawsze stracone. To taki smutek niesmutny, wyciszone przyzwolenie na koleje losu, pogodzone z sobą oczekiwanie. Próbuję zapamiętać to uczucie i widok nieba nad rzeką Han na później, kiedy będę potrzebowała oręża w walce z porodowym bólem. Wody ciągle się sączą, ale na razie skurczów ja nie było tak nie ma. Woo Young kieruje, ja koordynuję sprawy z ruterem, nowym gościem, teściową i sprzątaczką. W końcu zajeżdżamy pod klinikę.

W przyciemnionym pokoju położna sprawdza stan rzeczy. Czuję jej pewne palce, które bez wahania stymulują rozwój wypadków - nie wiem, jakim sposobem, ale wywołuje tym pierwsze skurcze. Idziemy na spacer. Na zewnątrz jest już ciemno. Ulice Cheongdam-dong wyłożone są wysokimi latarniami, które oblewają świat na dole ostrym, białym światłem. Mam wrażenie, że znalazłam się na arenie cyrku, z reflektorami nacelowanymi na moją osobę. W jakim sensie odgrywamy z Woo Youngiem teatr. Co chwila przystajemy, opieram się na jego ramieniu i głęboko oddycham, pozwalając minąć kolejnej fali bólu. Ludzie przechodzą obok bez krzty zdumienia na twarzy - ot kolejna dziewczyna, która za dużo wypiła. 




Przy pierwszym kółeczku, gdzieś w pomniejszej uliczce, napotykamy miniaturowy sklepik z koreańskim fast foodem prowadzony przez starszą panią. Przygotowuje składniki na następny dzień, ale jeszcze sprzedaje nam kimbab z tuńczykiem. Drepcząc dalej pałaszujemy zdobycz - jajecznica na bekonie i cebuli już dawno została wyczerpana wysiłkiem, jaki podświadomie podejmujemy, żeby nie pozwolić naszym emocjom na zbyt gwałtowny galop. Skurcze przychodzą coraz częściej, trwają dłużej i mocniej dają o sobie znać. Jestem w samym ich środku. Chłonę moment, obserwuję każdą zmianę w sobie i już z lekka odczuwam tęsknotę za właśnie ubyłymi minutami, jakiś żal, że się już skończyły. Z każdą chwilą nieubłaganie przybliżam się do rozwiązania, którego nie będzie można już nigdy powtórzyć. To teraz właśnie, ten jedyny raz w życiu doświadczam narodzin mojego pierwszego i najprawdopodobniej jedynego dziecka. Chcę je zapamiętać w najmniejszym szczególe, chcę je przeżyć jak najbardziej świadomie. Drugie kółeczko zajmuje nam o wiele więcej czasu. Właściwie to po drugi kimbab z tuńczykiem mogę się już jedynie wlec. Jest 16 września, okolice godziny 20:00.


Wanna

Leżę na łóżku i w obawie przed przypadkowym wywołaniem kolejnej fali zamieram w bezruchu. Wiem, że Woo Young jest gdzieś obok, ale to jakiś inny wymiar, do którego nie mogę się przedostać. Jest gdzieś niewyraźny, za szybą zmrożoną szronem. Wiem, że wyciąganie ręki w jego kierunku to zbyteczna strata sił. Próbuję oddychać powoli, odgrodzić się od własnego ciała na przekór bólowi, który każe mi krzyczeć, kopać, pędzić, pchać tylko po to, żeby skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. O niebie nad rzeką Han zupełnie zapominam.




Ktoś mnie rozbiera i pomaga wejść do wanny. Po moim ciele rozprzestrzenia się błogość gorącej wody, przyciemnionych świateł, spokojnej muzyki i tańczącego gdzieś przede mną płomyka świeczki. Odzyskuję przytomność i widzę nad sobą twarz Woo Younga. Jest strapiona. Zaczynamy rozmawiać - on rytmicznie polewając mnie po tułowiu okrytym ręcznikami. Skurcze jakby straciły na intensywności, co wskrzesza w nas iskierkę nadziei. Nasza wesołość zaczyna marnieć w oczach, gdy ból powraca i w końcu znowu wywindowuje mnie w wymiar, w którym znajduję się z nim sam na sam. Walczę, a podejmując walkę z góry skazana jestem na przegraną. Lepiej tej bitwy w ogóle nie podejmować. Przywołuję się do porządku, wyciągając zza pazuchy jedyną broń, nie-broń, jaka może tutaj coś zdziałać - ignoruję ból, pozbawiam go rangi swojego wroga. Chcę, żeby był dla mnie czymś odległym, nieprawdziwym. Dozowanym oddechem obdzieram go z jakiegokolwiek znaczenia, mimo że próbuje rozerwać moje trzewia, rozsadzić mnie od środka.Tylko od czasu do czasu ponosi mnie rozdzierającym krzykiem, który wywołuje potok łez u Woo Younga. Ale o swoich łzach Woo Young mówi mi dużo, dużo później. 




Zastrzyk

Między skurczami zatapiam się w ciemność, nie istnieję. Woo Young mierzy odstępy czasu. Przez tunel dociera do mnie jego ciepły głos - mogę się zrelaksować, bo co czterdziestosekundowa walka przedłużyła się do rund co pięciominutowych. Niestety, głos wybudza mnie z transu, opuszczam na moment gardę i ból korzystając ze sprzyjajcej okazji przeprowadza nagły atak. Wracamy do punktu wyjścia. Ból posiłkuje się podstępem - przynoszące wcześniej ulgę polewanie gorącą wodą również staje się cynglem, który zabija mój spokój. 

Dziwię się, kiedy położna mówi mi, że minęło już sześć godzin. Woo Young poprosił ją i lekarkę o konsultację. Skurcze stają się powoli nie do zniesienia, zmęczenie daje mi się we znaki. Zamiast wolnego oddechu coraz bardziej przeważają parcia, wysyłając w wodę skrzepy krwi, które Woo Young dyskretnie wyławia specjalnie przygotowanym do tego sitkiem. Przy kolejnym skurczu słyszę prowadzącą mnie lekarkę, która rzeczowym, pełnym zrozumienia głosem radzi mi oddychać jeszcze wolniej. I takiego właśnie głosu potrzebuję. Krzyk zamienia się w spazmatyczny oddech, spazmatyczny oddech przeobraża się w kontrolowany ruch płuc. Wybudzam się z więzienia. 

Po krótkiej rozmowie z niechęcią godzę się na sugestię znieczulenia zewnątrzoponowego. Sugestia wychodzi od Woo Younga, który chyba nie za bardzo może poradzić sobie z moim cierpieniem, ale decyzja należy do mnie. Jestem trochę sobą zawiedziona, ale wiem też, że żeby przetrwać do końca bez uszczerbku na własnej psychice, musiałabym mieć pomoc taką, jaką zaofiarowała mi przez krótką chwilę lekarka. Głos kogoś, kto mógłby mną właściwie pokierować, kiedy sama już opadam z sił. Niezależny głos z zewnątrz, który przeżył coś podobnego, a przez co któremu mogłabym bezgranicznie zaufać. 

Powoli gramolę się z wanny na tapczan. Ból atakuje nawet przy tej krótkiej przeprawie. Wieszam się bezwładnie na szyi Woo Younga, żeby go tylko przeczekać. Zmiana pozycji ponownie ucisza falę skurczy, ale teraz już wiem, że to stan krótkotrwały. Jestem tak otumaniona, że nie przychodzi mi nawet do głowy, żeby popróbować tych zmian częściej. Moją głowę wypełnia jedynie naprzemiennie pustka i niemy krzyk. Dostaję w końcu zastrzyk, który skutecznie obezwładnia ból. Spętany chemikaliami wiotczeje, staje się łatwy do pokonania bez trudu kontrolowanym już teraz oddechem. Przez półtora godziny odpoczywam na łóżku, zasypiając pomiędzy nieudanymi próbami jego ataku. Woo Young chrapie obok. Jest 17 września, godzina 2:30.


Kwilenie

Położna informuje mnie, że jestem gotowa. Rozwarcie 10cm, możemy zaczynać. Podświadomie zdaję sobie z tego sprawę już od jakiegoś czasu, między udami czuję wypchane już czymś rozluźnienie, ale proszę ją o jeszcze kilka minut. Wychodzi. W nocnej ciszy jem batona i wsłuchuję się w chrapliwy oddech Woo Younga. Już za niedługo za naszą sprawą na tym świecie pojawi się nowa istotka. Już za moment zobaczę twarz mojego syna. Czuję przypływ energii. Ból coraz bardziej daje o sobie znać, ale już w ogóle nie jest mi straszny. 

Położna kieruje mnie do toalety. Próbuję się wypróżnić, ale nadaremnie. Szczerze mówiąc nie staram się za bardzo z powodu irracjonalnej obawy przed niekontrolowanym urodzeniem mojego chłopaka. Siadam w końcu na krzesełku do rodzenia. Chwytam się poręczy pomiędzy udami i przyciągam je do siebie, prząc jednocześnie w przeciwnym kierunku. Wystarczą dwa pchnięcia, żeby pojawił się czubek główki. Przechodzę na tapczan. Na czworaka zaczynam rodzić - położna określa to mianem "na niedźwiedzia".

Czekam na skurcze. Z wysiłku cała się trzęsę, skronie pulsują w napięciu, nabrzmiałe od buzującej krwi. Moje nagie ciało zrasza pot. O tym, że jest nagie, że ktoś mnie widzi tak, jak ja sama siebie nigdy nie widziałam i chyba nigdy nie zobaczę, w ogóle nie myślę. W tym momencie nie ma to żadnego znaczenia. Wstyd nie istnieje. Jestem maksymalnie skupiona, znowu gdzieś sama w nietutejszym, ale już przyjaźniejszym wymiarze. Nagle dochodzi do mnie informacja, że widać już główkę. "Oh my God, Oh my God" - to Woo Young. W jednym momencie trzeźwieję czując, że zbliża się koniec. A właściwie początek wszystkiego. Przy kolejnej fali prę chyba zbyt energicznie i czuję jak rozrywa mnie gdzieś z przodu. Myślę sobie "no cóż" i dosyć obojętnie odnotowuję, że nawet mnie to za bardzo nie zabolało. 

I wtedy po raz pierwszy słyszę kwilenie mojego dziecka.


Narodziny

Potem idzie już jak po maśle. Jestem w swoim żywiole, już chcę mieć małego w swoich ramionach. W końcu następuje ostatnie parcie i lekarka podaje mi małego od tyłu, między nogami. Jest fioletowy, pokrwawiony, obślizgły, gorący, cichutki. Trzymam go pewnie, bez strachu, o który się podejrzewałam. Otaczam go swoim ciałem, robię z niego naturalny inkubator. Za mną słyszę jakieś krzątanie się - to pomocnice porządkują prześcieradła. Kładę się na drugiej stronie łóżka z małym na piersi. Jest taki bezbronny... Mówię do niego i mówię... Bo nie ma się przecież czego bać.

Po kilku minutach Woo Young przecina pępowinę. Ściąga koszulę i kładzie się obok mnie na uporządkowanym już łóżku. Mój syn na klatce piersiowej mojego męża. Ciągle do niego mówię. Mam wrażenie, że był z nami od zawsze i że to, że jest obok jest czymś najnaturalniejszym na świecie.

Prowadząca mnie doktor naciska tymczasem na mój brzuch. Lekki ból i nawet nie wiem kiedy rodzę łożysko. W oświetlonych punktowo ciemnościach, na najzwyklejszym łóżku lekarka zakłada mi szwy. Nic nie czuję. 

Jest 17 września, godzina 4:19.


4,47kg, 60cm. 


 



38 komentarzy :

  1. Opis tak naturalistyczny, że jednocześnie chce mi się płakać kiedy doczytałam do momentu już samego urodzenia, z drugiej czuję respekt dla mojej mamy, która rodziła 3 razy (dla ciebie też, dla wszystkich matek)... Z innej strony (trochę w strachu) jeszcze zastanawiam się czy i mnie kiedyś to będzie czekać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Strasznie spodobało mi się Pani określenie - ''smutek niesmutny''. Mimo, że nigdy tak naprawdę nie myślałam o dziecku, to chciałabym takiego smutku doświadczyć, bo musi być piękny, ze świadomością, że zaczyna się całkowicie nowy etap życia. Serdecznie gratuluję ślicznego synka, na ostatnim zdjęciu gdzie śpi obok swojego taty widać już podobieństwo :D Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Na zdjęciu w kokonie mały jest bardzo podobny do Twojego Taty!Najlepszego!

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za to, że podzieliła się Pani, w tak cudownie sugestywny sposób, swoim intymnym przeżyciem, którego ja nigdy nie doświadczę. Dzięki Pani, mogłam choć w maleńkim, mikroskopijnym wręcz stopniu poczuć, jak to jest urodzić swoje dziecko.
    Życzę Pani i całej rodzinie wszystkiego najlepszego. Synek jest prześliczny :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, ze mogłam się tym doświadczeniem podzielić i zostać zrozumianą. Również pozdrawiam i życzę wszystkiego najlepszego. :)

      Usuń
  5. Aż mnie zabolało, gdy czytałam te opisy...
    A synek prześliczny, gratulacje :) !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha! Mam nadzieję, że nie za mocno. Dziękuję i również pozdrawiam.

      Usuń
  6. Ostatnie zdjęcie jest piękne :). Pozdrowienia dla dzielnego taty :)
    Opis i zdjęcia z porodu niesamowite.
    Ja również rodziłam naturalnie, lekarka na sali śmiała się, że jak na pierworódkę to poszło aż za szybko bo ok. 6h. Dziecię zaraz skończy 2 lata a ja cały czas pamiętam jak w trakcie skurczy końcowych zastanawiałam się czy jeszcze zdążę urodzić przed północą bo termin był akurat na 30.11.Niestety dziecię spóźniło się o 10 min ;).
    Co do znieczulenia - zamiast zewnątrzoponewego wybrałam coś w rodzaju głupiego jasia - nazwy nie pamiętam, ale podawany był w kroplówce - i działał rewelacyjnie...

    OdpowiedzUsuń
  7. Minęło tyle lat ...kiedy przeżywałam to samo .....dziękuję opisała Pani tak pięknie i tak szczegółowo ten moment ....że mimo upływu czasu przeżycia wróciły ....

    OdpowiedzUsuń
  8. Mam wrażenie, że pomimo oczywistego bólu i wielkiego przeżycia w tej historii widać też poziom opieki koreańskiej? Chyba o wiele wyższej niż ta jakiej ja się mogę spodziewać za mniej więcej pół roku... a w drodze są bliźniaki więc mam o czym myśleć. Dziękuję, że podzieliła się Pani z nami swoją opowieścią. I gratuluje raz jeszcze, także Panu Tacie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. W Korei opieka medyczna jest na wyższym poziomie. Szpital, w którym rodziłam to jednak prywatna klinika - tutaj większość kobiet takie właśnie wybiera, więc jest to raczej powszechna praktyka. Bliźniaki to dopiero musi być przeprawa! Życzę dużo sił i pozytywnego stanu umysłu. Trzymam kciuki. :)

      Usuń
  9. Ale dlaczego nie cesarskie cięcie? Mniej bólu i traumy dla ciała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście cesarka to bardzo powszechne rozwiązanie w Korei, ale ja akurat chciałam spróbować porodu własnymi siłami - odsyłam do swojego wpisu "Rozwiązanie".

      Usuń
    2. oj nie zgadzam się - 8lat po cc i nadal czuję pieczenie nad blizną, nie mam czucia pod i jestem po operacji usuwania zrostów, które uniemożliwiały mi bezbolesne współżycie :( Oczywiście, że cięcie jest wybawieniem dla niejednej rodziny, jednak ani to mniej bólu, ani traumy :(

      Usuń
  10. Bardzo mnie Pani tym opisem wzruszyła...Dziękuję za impuls i powód do refleksji. K

    OdpowiedzUsuń
  11. całuję Cię :*
    Ola

    OdpowiedzUsuń
  12. Przecudnie i w szczery sposob opisalas porod i towarzyszace temu uczucia i odczucia. Naprawde wzruszajacy wpis i dziekuje ci za niego. Maly jest przecudowny i te jego minki;). Najserdeczniejsze gratulacje dla calej waszej cudownej rodzinki!!!!

    OdpowiedzUsuń
  13. Szczerze gratuluję :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Na marginesie - czy w Korei nie stosuje się rutynowo nacinania krocza?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak. Zazwyczaj naturalny podród w Korei to oksytocyna w kroplówce do wywołania skurczy, nacięcie i epidural.

      Usuń
  15. Gratuluję Synka :) a także odwagi i chęci przeżycia czegoś tak unikalnego. W innych, ból przy porodzie jest "celowy" - świadomość, że działa się, żeby sprowadzić na świat Nowego Człowieka pomaga to przeżyć. A cc wcale nie jest lepszym rozwiązaniem (na podstawie własnego doświadczenia z oboma sposobami). Pozdrawiam i mnóstwo wzruszeń i radości w nowym świecie życzę,
    H.

    OdpowiedzUsuń
  16. Gratulacje, opis jak dla mnie troche zbyt intymny ale przeczytalam z ciekawoscia. Co do pochwal dla koreanskiego systemu opieki zdrowotnej- to ja dodam, ze wedlug polskich standardow nie rodzi sie tak duzych dzieci naturalnie. To zbyt niebezpieczne. Ok, wszystko skonczylo sie dobrze- nie bylo zadnych powiklan, ale nie wyobrazam sobie jak ty musisz byc pokiereszowana i jakie to moze miec konsekwencje zdrowotne w przyszlosci. Nie znam szczegolow, czy ci to odradzali. No ty podjemujesz decyzje ale jak nie bylo z ich strony zadnych wskazowek ku cc, kiedy piszesz ze to bardzo popularne w Korei, to cos tu jest nie w porzadku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cesarka w przypadku dzieci o większej wadze nie wynika z jakiegoś szczególnego zagrożenia, jest raczej ułatwieniem i dla lekarzy (może nawet przede wszystkim) i dla matki. Ja od samego początku wiedziałam, że Ethan będzie większych rozmiarów - wynikało to z genów (po mojej stronie rodziły się dzieci pięciokilogramowe) i wychodziło z badań USG już od czasu, kiedy miał zaledwie kilka tygodni. Do porodu się więc przygotowałąm - bo można i naturalna jego odmiana była moim wyborem. Nie byłam "pokiereszowana". W izbie poporodowej wiele dziewczyn, które rodziły dzieci kilogram lżejsze były w o wiele gorszym stanie niż ja. Co do "konsekwencji w przyszłości" - nie wiem, o czym mówisz, więc wdzięczna byłabym za doprecyzowanie. ;)

      Usuń
    2. "W izbie poporodowej wiele dziewczyn, które rodziły dzieci kilogram lżejsze były w o wiele gorszym stanie niż ja"- dobre, zastanawiam sie jak to swierdzalas i dokonywalas oceny, ale o doprecyzowanie nie prosze bo dyskusja toczy sie w abstrakcyjna strone i trudno sie odnosic do takich naiwnych wypowiedzi. Co do konekwencji to sobie po prostu poczytaj, bo jest tego duzo, dziwie sie po prostu ze lekarze tak do tego lekcewazaco podeszli i ci nie udzielili informacji. Ale moze to po prostu kwestia ich obojetnego podejscia do cudzoziemcow, pewnie do swoich pacjentek odnosza sie bardziej profesjonalnie.

      Usuń
    3. A jednak skuszę się na doprecyzowanie, nawet jeżeli o nie nie prosisz...Jeżeli ktoś nie może chodzić, tylko porusza się na krzesełku z kółkami to chyba można stwierdzić z małą dozą naiwności, że ten ktoś nie jest w najlepszym stanie. Do tego użyć można języka w buzi, poprowadzić konwersację, podzielić się informacją na temat swojego stanu (istnieją różne stopnie rozdarcia na przykład...).

      Jeszcze raz powtarzam, że wybrałam klinikę, w której rodzi się tylko drogą naturalną (chyba że interwencji wymaga sytuacja). W klinice większość pacjentek to były Koreanki i akurat do jednej z nich należał rekord co do ciężaru dziecka (prawie 5kg, kobieta 42 lata), więc o jakiejś dyskryminacji nie ma tutaj mowy.

      Usuń
    4. Ciekawi mnie jakie Pani ma kwalifikacje i doświadczenie w tej materii, by z łatwością mówić o bezpieczeństwie porodu dziecka o takiej czy innej masie ciała. Akurat masa nie jest wystarczającym powodem dla którego ustala się sposób narodzin dziecka. Jestem również pewna, że Pani Ania wiele czytała na temat porodu czy połogu nie wspominając o opiece specjalistów. Dodam tylko, że moja koleżanka ze studiów pielęgniarski przyszła na świat drogą naturalną, a jej masa wynosiła ok. 5,2 kg ;) Proszę po prostu pamiętać, że trzeba elastycznie podchodzić do każdego przypadku, bo każdy jest indywidualny i ciężko stosować jedną zasadę do wielu pacjentów. Gdyby było inaczej, szpitale nie byłyby zapełnione, a w medycynie postęp nie byłby aż tak konieczny. Taka moja mała, prywatna opinia.
      Pozdrawiam! a Pani Ani i całej rodzince życzę wszystkiego najlepszego! :)
      Karolina

      Usuń
  17. Gratuluję i pozdrawiam. Jestem pod wrażeniem Twojego opisu ma coś poetyckiego w sobie. Doskonale rozumiem powyższe wpisy. Masz to pióro. Pokażę Twój blog synowej i synowi. Za dwa miesiące z okładem zostaną rodzicami. Dla Cibie to magia. Pragnę by i dla nich. Zdrowia zdrowego snu życzę.

    OdpowiedzUsuń
  18. Gratuluję i pozdrawiam. Twój wpis ma coś z poezji i magii i nie dziwię się reakcji czytelników Twojego bloga. Za dwa miesiące z małym okładem moja synowa i syn będą w podobnej sytuacji. Chyba zaczynam się bać. Pani Aniu zdrowia i zdrowego snu.

    OdpowiedzUsuń
  19. Śliczny chłopczyk ♡♡ ale ja mam pytanie z innej beczki czy język koreanski jest trudny w nauce? Fascynuje mnie ten kraj i kultura i chciałabym uczyć się o nim lecze nie wiem jaka jest skala trudności co do języka. Należy on do trudnych czy jest w miarę łatwy do opanowania?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koreański uważa się za jeden z najtrudniejszych języków do opanowania. Plusem jest to, że łatwo idzie z alfabetem i jest to język bardzo logiczny. Powodzenia. ;)

      Usuń
    2. Dziękuję i wam również powodzenia :)

      Usuń
  20. Gratulacje!!! Przepiękny Syneczek i opis porodu! :-) W sumie bardzo bliski moim przeżyciom sprzed niemal 7 lat. Nasz mały Godzilla prawie takie same gabaryty miał 4,4kg i 58cm. Sam poród rownie długi i tak jak Pani miałam odmienne stany świadomości, a głos położnej która mówiła mi kiedy mam przeć był jak latarnia morska, która prowadziła mnie do celu. Kiedy położna poprosiła, aby Maż na chwile opuścił sale z jakiegoś powodu, to potem jak mówiła ze go zawoła, to krzyczałam ze nie. Bylam tak przerażona ze zniknie, pójdzie gdzieś go szukać, ja zostanę sama, nie będę wiedziała co robić i stracę kilka skurczów partych i wszystko sie wydłuży. Dodam, ze wtedy na sali były dwie położne i czasem zaglądał lekarz ;). Wydawało mi sie ze faza parcia trwała 30minut, a to było ponad 4 godziny, jak mi potem Małżonek zrelacjonował. Biedak stał pod drzwiami tyle czasu. Teraz mamy Córeczkę w drodze i kolejny poród na horyzoncie. Zycze dużo zdrówka i snu dla całej dzielnej Rodziny.

    OdpowiedzUsuń
  21. Mój poród trwał 24 godziny i po dziesięciu latach wciąż wspomnienia są żywe... Ja też urodziłam się 17 września i mam ogromny sentyment do tej daty. Pozdrowienia dla całej rodziny. Świetny blog.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...